o dno drewnianéj klatki, na którém zbierał kawałeczki pokruszonego chleba. Cziczikow jeszcze raz obejrzał cały pokój, wszystko, co się w nim znajdowało, było zrobione na urząd, nie było tam nic pięknego z pozoru, a wszystko podobném było do gospodarza i gospodyni. W kącie stało duże brzuchate biuro na czterech nogach, które raczéj za kolumny można było uważać — istny niedźwiedź; stoły, krzesełka, wszystko było masywne, wogóle każden przedmiot, każden stół, każde krzesło, zdawało się mówić: „I ja także Sobakiewicz!“ albo: „I ja także podobny do Sobakiewicza.“
— Wspominaliśmy o was u prezesa izby skarbowéj, u Iwana Grigoriewicza, rzekł nakoniec Cziczików, widząc, że nikt nie ma zamiaru rozpocząć rozmowy, w przeszły czwartek, bardzośmy tam mile czas spędzili.
— Tak, mnie nie było wtedy u prezesa, odpowiedział Sobakiewicz.
— Wyśmienity człowiek!
— Kto taki? spytał Sobakiewicz, patrząc na róg pieca.
— Prezes!
— Może być, że wam się tylko tak zdawało: on ledwo, że nie mason, a taki dureń, że świat podobnego nie widział.
Cziczikow trochę się zmięszał, takim do
Strona:Martwe dusze.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.