— Miłuszkin mularz! mógł postawić, jaki byście tylko zapragnęli piec. Maksim Tielatników, szewc; co kolnie szydłem, to i bóty gotowe, a co za bóty! a wódki ani w gębę nie brał. A Eremii Sorokoplechin! ten jeden chłop wart jest wszystkich innych: targował w Moskwie; opłacał się po pięćset rubli rocznie. Widzicie, co to za ludzie! To nie to, coby wam sprzedał jaki tam Pliuszkin!
— Pozwólcie jednak, przerwał oszołomiony Cziczikow takim potokiem słów, którym zdawało się i końca nie będzie: — dla czego wyliczacie wszystkie ich przymioty, przecież teraz nie ma z tego żadnéj korzyści, wszak oni wszycy już pomarli.
— Zapewne, że teraz martwi, rzekł Sobakiewicz, jak gdyby to sobie dopiero przypomniał, następnie dodał: — zresztą jaka teraz korzyść z tych, co żyją? co to za ludzie? — to muchy a nie ludzie!
— Zawsze jednak oni istnieją, a tamci, to tylko mara.
— No nie, nie mara! Ja wam powiem, jakim był Michiew, takich ludzi wy nie znajdziecie, to był prawdziwy kolos, do tego pokoju by nie wlazł, nie, to nie mara! A w plecach to był taki silny, że za nic para koni, ciekawy jestem, gdzie wy taką marę znajdziecie!
Strona:Martwe dusze.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.