i doda ciepła wszystkiemu, co było po chłodnym rozmyśle uskutecznione.
Po dwóch czy trzech zwrotach bohater nasz znalazł się przed domem, który z bliska jeszcze smutniejszy widok przedstawiał. Zielona pleśń już pokryła zbutwiałe płoty i bramę. Mnóstwo rozmaitych budynków to dla czeladzi, to składów i komórek, ale walących się, napełniało podwórze, obok nich na prawo i lewo widać było wrota prowadzące na inne podwórze. Wszystko to dowodziło, że kiedyś gospodarstwo musiało tu być porządne, ale teraz chyliło się ku upadkowi. Niczego nie było ożywiającego ten obraz — ani drzwi się nie otwierały, ani ludzie z nikąd nie wyglądali. Tylko jedna główna brama stała otworem, i to tylko dla tego, że dopiero co wjechał chłop z naładowanym wozem nakrytym rogożą, jak gdyby umyślnie dla ożywienia tego obumarłego miejsca: innym razem i one były szczelnie zamknięte, jak to można było się przekonać z kłódki, która na łańcuszku wisiała. W jednym z budynków Cziczików spostrzegł jakąś postać, która kłóciła się z chłopem, który wozem przyjechał. Długo nie mógł on rozeznać, czy ta postać była rodzaju żeńskiego czy męzkiego, czy to była baba czy chłop. Ubranie było nieokreślone, podobne trochę do kobiecéj kapoty, na głowie
Strona:Martwe dusze.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.