— Doprawdy?
— Nie mam potrzeby zmyślać.
— Pozwólcie się jeszcze zapytać: te dusze, zdaje mi się, wy rachujecie od dnia podania ostatnich list rewizyjnych.
— Toby było jeszcze chwała Bogu, rzekł Pliuszkin: — ale od téj pory to ich się zbierze ze sto dwadzieścia.
— Prawdziwie, całych sto dwadzieścia? zawołał Cziczikow, i nawet usta otworzył od zdziwienia.
— Zanadto jestem stary, żeby kłamać: na siódmy krzyżyk idzie! rzekł Pliuszkin. On obraził się prawie z powodu radosnych okrzyków. Cziczikow zmiarkował, że było nieprzyzwoicie cieszyć się z cudzego nieszczęścia, to téż westchnął głęboko i wyraził mu swoje współczucie.
— Niestety, współczucia do kieszeni nie można włożyć, rzekł Pliuszkin. — Obok mnie mieszka kapitan, djabli wiedzą, zkąd się tu wziął! powiada, że krewny. „Wujaszku, wujaszku!“ w rękę całuje, a jak zacznie lamentować, to aż uszy trzeba sobie zatykać. Twarz ma jak burak czerwoną, a niby tylko herbatę pije. Widać, stracił pieniądze będąc oficerem, albo jaka aktorka go skubnęła, oto teraz okazuje współczucie!
Cziczikow starał się objaśnić, że jego współ-
Strona:Martwe dusze.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.