Strona:Martwe dusze.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

Miasto dało się zaraz uczuć łoskotem i trzęsieniem bryczki po nierównym bruku, która wreszcie wpadła jak do jaskini — w bramę zajazdu. Wyleciał na spotkanie Cziczikowa Piotrek i hotelowy sługa. Czy kontent był Piotrek z powrotu pana, nie można wiedzieć, ale spojrzał w oczy Selifanowi, i twarz jego zwykle różowa, przybrała wyraz łagodniejszy.
— Długo pan jeździł, rzekł sługa hotelowy świecąc na wschodach.
— Tak, odpowiedział Cziczików, gdy wszedł na górę. — A ty, co?
— Bogu dzięki! — Wczoraj przyjechał jakiś porucznik, zajął szesnasty numer.
— Porucznik?
— Niewiadomo jaki, z Riazania, gniademi końmi.
— Dobrze, dobrze, prowadź się dobrze i na przyszłość! rzekł Cziczików, i wszedł do swego pokoju. Przechodząc przez przedpokój, pokręcił nosem i rzekł do Piotrka: — Okna byś chociaż pootwierał!
— Ja je otwierałem, odpowiedział Piotrek, i zełgał. Zresztą i sam Cziczików wiedział, że on łże, ale nie chciał już nic mówić. Po takiéj podróży, czuł się mocno zmęczonym. Obstalowawszy bardzo lekką kolacyą, składającą się jedynie