Strona:Martwe dusze.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pies, rzekł Sobakiewicz, — szelma, wszystkich ludzi wymorzył głodem.
— I owszem, i owszem, rzekł prezes, przeczytawszy list: — gotów jestem być pełnomocnikiem. A kiedy chcecie akt spisać, teraz czy późniéj?
— Teraz, rzekł Cziczikow, — będę was nawet prosił, jeżeli można, to dziś, bo chciałbym jutro wyjechać; przyniósłem papiery i prośbę.
— Wszystko bardzo dobrze, ale już jak sobie chcecie, a my was z miasta nie puścimy. Akta będą gotowe dzisiaj wy jednak pomieszkajcie jeszcze u nas. Zaraz wydam rozkazy, rzekł, i otworzył drzwi do kancelaryi, napełnionéj urzędnikami, podobnymi do pracowitych pszczół: — Czy jest Iwan Antonowicz?
— Jest! odezwał się głos z wewnątrz.
— Zawołać go tu!
Znajomy już czytelnikom Iwan Antonowicz zaraz zjawił się i z uszanowaniem się skłonił.
— Oto weźcie Iwanie Antonowiczu wszystkie te papiery...
— Ale nie zapomnijcie Iwanie Gregoriewiczu, przerwał Sobakiewicz: — potrzeba będzie świadków, przynajmniéj dwóch z każdéj strony. Poślijcie zaraz po prokuratora, on człowiek swobodny, i pewno siedzi teraz w domu: za niego ob-