Strona:Martwe dusze.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sam widzę, że korzystniejszego interesu nie mógłem przedsięwziąć. Jak by to nie było, cel człowieka zawsze nie pewny, jeżeli nie stanął na twardéj podstawie, a tylko opiera się na marzeniach młodzieńczych. Tu, bardzo w porę, Cziczikow, wyłajał liberałów i wszystkich młodych ludzi. Ale godne uwagi, że w słowach jego nie było stanowczości, tak jak gdyby sam w duchu mówił do siebie: „Ej bracie, ty łżesz, silnie nawet łżesz!“ On nawet nie spojrzał na Maniłowa, ani na Sobakiewicza, bojąc się wyczytać czego w ich twarzach Ale napróżno się trwożył: twarz Sobakiewicza była jakby marmurowa, a Maniłow oczarowany jego mową, z ukontentowania tylko potrząsał głową, i zdawał się w takiém położeniu, w jakiém się znajduje lubownik muzyki, gdy śpiewaczka, biorąc tony jeszcze wyższe niż skrzypce, piśnie tak cienko, jak nie w stanie uczynić żadne ptasie gardło.
— Dla czego wy nie powiecie Iwanowi Gregoryewiczowi, odezwał się Sobakiewicz, — coście w saméj rzeczy nabyli? A wy Iwanie Gregoryewiczu, dlaczego się nie spytacie, co za szacowne uczynili nabytki? Co za lud! prawdziwe złoto! Wszak ja im sprzedałem nawet powoźnika Michiejewa.
— Nie, czy i Michiejewa sprzedaliście! rzekł prezes. — Znam powoźnika Michiejewa, sławny