jakiś biedny kupiec, który także kilka dusz kupował.
— A zatém, rzekł prezes, gdy wszystko już było ukończone, nic nam nie pozostaje więcéj, jak sprysnąć kupno.
— Z największą chęcią, rzekł Cziczików. — Od was tylko zależy wyznaczyć czas. Grzechby był, żebym dla tak miłego towarzystwa nie postawił kilka butelek szampana.
— Nie, źleście zrozumieli, szampana my sami postawimy, rzekł prezes, — to nasz obowiązek. Wy jesteście naszym gościem, my powinniśmy częstować....... Wiecie co, panowie?......... Oto tak zróbmy: pójdziemy wszyscy, jak tu jesteśmy, do policmajstra, — to wyśmienity człowiek; on tylko mrugnie, przechodząc obok rybiego targu albo handlu win, a doskonale zakąsimy! Przy okazyi téj i w wista można pograć.
Nikt nie mógł się wymówić od takiéj propozycyi. Świadkowie gdy posłyszeli tylko o rybim rynku, uczuli silny apetyt; wszyscy chwycili za czapki i zaczęli wychodzić Gdy przechodzili przez kancelaryą, Iwan Antonowicz zbliżył się do Cziczikowa i cicho szepnął mu do ucha:
— Nakupiliście chłopów przeszło za sto tysięcy rubli, a za kłopoty daliście tylko dwadziecia pięć.
Strona:Martwe dusze.djvu/257
Ta strona została uwierzytelniona.