Strona:Martwe dusze.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

bie o jesiotrze i rzekł: „Może panowie sprobują tego płodu przyrody?“ przytém podszedł ku niemu z widelcem, wraz z innymi gośćmi, to spostrzegł że od płodu przyrody został się tylko ogon; a Sobakiewicz tymczasem, jak gdyby nic, kładł sobie na talerz jakąś malutką wędzoną rybkę. Sprzątnąwszy jesiotra Sobakiewicz już nic nie jadł więcéj i nie pił, a siadłszy w fotelu mrugał tylko oczami.
Policmajster nie lubił żałować wina, to też toastów było bez liku; pierwszy, jak czytelnik zapewno się domyślił był wniesiony za zdrowie nowego obywatela chersońskiego; późniéj za pomyślność i przeprowadzenie nabytych włościan; późniéj za zdrowie przyszłéj żony, niebiesko-okiéj zdrowéj blondynki, toast, który wywołał uśmiech zadowolenia na ustach naszego bohatéra. Nareszcie obstąpili go ze wszystkich stron i zaczęli usilnie prosić, by ze dwa tygodnie chociaż pomieszkał jeszcze z nimi: „Nie Pawle Iwanowiczu! tak być nie może, to tylko izbę ziębić: wejść na próg i nazad! nie, czy możecie jakiś czas znami zabawić? Ożenimy was. Nie prawda Iwanie Gregoriewiczu? my go ożenimy.
— Ożenimy, ożenimy! zawołał prezes. — Choćbyście się rękami i nogami opierali, ożenimy was! Już kiedyście się między nas dostali, to się nie uskarżajcie. My żartować nie lubimy.