i udał się prosto do prezesa. Ale prezes tak się zmięszał, zobaczywszy go, że nie mógł dwóch słów rozsądnych powiedzieć. Wychodząc od niego Cziczikow, chciał sobie wytłómaczyć jego postępowanie, ale nic nie mógł zrozumieć. Poszedł do innych: do policmajstra, do wicegubernatora, do pocztmajstra, ale wszyscy albo go nie przyjęli, albo téż przyjęli tak osobliwie, tak przymuszoną wiedli rozmowę, że Czczikow, przerażony, poszedł jeszcze do niektórych osób, aby się dowiedzieć, co jest za przyczyna takiego się z nim obchodzenia, ale nic nie wskórał. Późno już wrócił do siebie do hotelu, z którego rano w tak dobrém wyszedł usposobieniu, i kazał sobie z nudów podać herbatę, a gdy brał się już do nalewania, raptem drzwi się z trzaskiem otworzyły i zjawił się wcale nieoczekiwany gość — Nozdrew.
— Ot prawdę mówi przysłowie, że dla przyjaciela nie ma odległości, rzekł, zdejmując czapkę: przechodzę, widzę światło w oknach. „Dawaj, wejdę, pewno nie śpi“, pomyślałem sobie. Dobrze téż, że herbata na stole, wypiję z przyjemnością filiżankę, objadłem się, diabli wiedzą czego, na obiedzie i czuję w brzuchu rewolucyą. Każ no mi podać fajkę! gdzie twoja fajka?
— Ale ja nie palę fajki, powiedział Cziczikow.
Strona:Martwe dusze.djvu/350
Ta strona została uwierzytelniona.