daleko; wysoko, tam, w niedostępnéj swojéj głębi, tak nieujęte, dźwięczne i jasno rozpostarte!....
Ale wiatr prosto w oczy oddech swój posyła, otulasz się lepiéj w twój płaszcz podróżny, i znowu zasypiasz. Ocknąłeś się i znowu przed tobą pola i stepy, wszędzie pusto i odkryto; na pobladłym horyzoncie widać jasną złocistą pręgę; powstaje ranek, wiatr staje się chłodniejszym, otulasz się lepiéj, i znowu sklejają się powieki, ale szturchnięcie bryczki cię przebudziło, spuszcza się ona z górki; na dole most przez rzeczułkę na spadzistości wioska i jak gwiazda, błyszczy od słońca krzyż cerkiewny; i apetyt niezwykły czuć się daje.... Boże mój, jak to przyjemna czasem daleka droga! Ileż razy, jak tonący, chwytałem się ciebie, i każdy raz tyś mnie wyratowała! A ileż to cudnych myśli wtedy się rodziło, ileż było poetycznych natchnień, ileż odczuwało się dziwnych wrażeń.
Nasz bohater także z początku zajęty różnemi myślami oglądał się na wszystkie strony, aż powoli droga mu się sprzykrzyła, powoli oczy do snu kleić się zaczęły, aż nareszcie głowę przytulił do poduszki i zasnął.
Autor musi się przyznać, że kontent z tego snu, bo tym sposobem może pomówić o swoim bohaterze, gdyż do téj pory, jak sam czytelnik
Strona:Martwe dusze.djvu/361
Ta strona została uwierzytelniona.