Strona:Marya Weryho-Las.pdf/105

Ta strona została uwierzytelniona.

byleby tylko czemprędzej wyjść z domu; ale sam bez mamy pójść nie mógł, musiał więc cierpliwie wyczekiwać przy stole i tak się zamyślił, że zamiast soli wziął pieprzu na chleb. Nareszcie mama zaczęła się ubierać, a Kazio tak prędko włożył na siebie ubranie, jak nigdy i wybiegł na ulicę. Cały był rozpłomieniony, oczki mu się świeciły, ciągle się uśmiechał, chciałby wszystkim powiedzieć gdzie idzie, ale z nieznajomymi nie wypada rozmawiać. Spostrzegł nareszcie znajomego psa i z daleka do niego zawołał:
— Burku, chodź ze mną, idę za miasto!
Ale pies nie zrozumiał, machnął ogonem i pobiegł dalej. Kazio z mamą szedł długo, minęli aleje, już i bruku nie było. Domki tu były coraz mniejsze, drewniane, a przy nich nie takie chodniki jak w mieście, gdzie niegdzie tylko leżały kamienie narzucane. Spotykał i tutaj dzieci, ale nie były tak ubrane jak dzieci miejskie; były one zaniedbane, obdarte, prawie wszystkie bose. Jedne bawiły niemowlęta, drugie zamiatały podwórza, albo pomagały dorosłym nosić ciężary.
— Zatrzymajmy się mamo — rzekł Kazio — przyjrzę się co tu robią.
Gdy przystanął i rozglądał się, posłyszał śpiew z daleka dochodzący.
— Kto to śpiewa, mamo, chodźmy zobaczyć.
Kazio pobiegł naprzód i ujrzał z daleka, jak na ganku siedziała jakaś staruszka i coś splatała, a przy