Strona:Marya Weryho-Las.pdf/116

Ta strona została uwierzytelniona.

I do nich przyszły jakieś panie, choiny zabierały i tatusiowi dawały za nie pieniądze, ale Stasiek już nie patrzał ani na wóz, ani na choiny, tylko na tłumy ludzi.
— Tatusiu, co tu tak biegają, jeżdżą, czy nie pożar gdzie? Skąd oni lecą wszyscy i co za tłomoki niosą?
— Nie rozumiesz? To święta nadchodzą, więc skupują rozmaite podarunki i zabawki dla dzieci.
Wtem podeszła jakaś pani i zaczęła przyglądać się drzewkom; w ręku miała dużego drewnianego konia i lalkę. Stasiek nie słyszał co tam do ojca mówiła, tylko wciąż patrzył na konia.
— To mi koń, myśli sobie, z nogami, z ogonem, jakby prawdziwy, czy ma grzywę?
Naraz wiatr dorwał papier, w którym koń był owinięty.
— Ma, naprawdę ma — zawołał Stasiek.
— Co ma? — spytała pani, przestraszona krzykiem chłopca.
Staś zawstydził się, zakrył ręką oczy, zarumienił się po same uszy i coś mruknął.
— Stasiek, żwawo — zawołał ojciec, przestań się krzywić, ot zabierz-no to drzewko i nieś za panią!
W jednej chwili dzieciak zapomniał o kłopocie, w jaki wprawiło go zapytanie pani i pochwycił małą choinkę.