Strona:Marya Weryho-Las.pdf/136

Ta strona została uwierzytelniona.

Onegdaj wracam z pola. Patrzę, przedemną zmyka żmija. Jak jej nie rąbnę kosą, rozpadła się na dwie części. Dobrze ci tak, myślę, nie będziesz nam dokuczać; a ona, jak się nie uwinie, smyk pod krzak, choć jej tylko połowa była!
Żmija na dobre w lesie gospodarowała. Zdawało się, że końca jej panowania nie będzie.
— Przed jeżem — myśli sobie — ucieknę; przed ptakiem ukryję się, przed zimnem i śniegiem tak się zagrzebię w liście głęboko, a zasnę tak mocno, że największego mrozu nie poczuję.
Kiedy tak rozmyślała, przed nią stanęła żaba. Żmija podnosi głowę i w jednej chwili zadaje cios śmiertelny małemu stworzeniu. Nie długo czekając! porywa ją za tylne łapy i pochłania.
Żaba natęża siły, ażeby się wydostać, ale trudno: tylne nogi daleko już ugręzły w paszczy potwora.
Żaba piszczy, usiłuje łapkami przedniemi uczepić się o jaki przedmiot, napróżno: ciało jej zasuwa się co raz dalej, co raz dalej, a w końcu i głowa znika.
Pochłonęła żmija żabę, ale ta była gruba, grubsza niż sama żmija.
Choć skóra żmii jest elastyczną i może się rozciągnąć, pastwa taka jednak z trudnością przechodzi do żołądka.