Strona:Marya Weryho-Las.pdf/150

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozmaicie się im działo: jedne wyłaziły szczęśliwie, ulatywały nad wodą i wesoło brzęczały; inne przewracały się, wpadały do wody i ginęły w niej na zawsze.
Ja wydostałem się ostatni.
Wzleciałem i zacząłem się rozglądać wkoło, a słonko na moje powitanie olśniło mię całego. Ogrzałem się, wzmocniłem i poleciałem wyżej. Mnóstwo spotykałem rozmaitych much, muszek. Powitałem wszystkie, ale nie chciałem przestawać z niemi — to takie niemądre stworzenia! Odleciałem do lasu.
Zbliżam się i widzę że nad sosnami unosi się cały rój komarów, takich jak ja. Pospieszyłem do nich. Witano mię bardzo uprzejmie, wypytywano się kiedy i skąd przybywam, oglądano i obracano na wszystkie strony i w końcu przyjęto mię do gromady.
Ucieszony tem bardzo, zacząłem się przysłuchiwać brzęczeniu. Jeden opowiada jak mu trudno było żeru dostać; drugi, jak przed jaskółką umykał; trzeci użalał się, że o mały włos nie trafił w sieć pająka, gdzie już kilka komarów wplątanych siedziało.
Słuchałem z wielką ciekawością. Mile mi dzień zeszedł. Odtąd z towarzyszami już się nierozłączam.
Nad wieczorem jakoś trudniej nam było utrzymać się tak wysoko — zlecieliśmy niżej.