Strona:Marya Weryho-Las.pdf/17

Ta strona została uwierzytelniona.

— Właśnie wieczorem objeżdżał sankami las z psem swoim. Poczciwe psisko poczuło w śniegu człowieka i zaczęło szczekać. Wasz ojciec zbliżył się do miejsca, gdzie pies się zatrzymał, przeraził się z początku, później podniósł i zabrał mię do do domu. Tu mię dobrzy ludziska ocucili, ogrzali i chcieli u siebie zostawić. Ja przecież iść chciałem dalej, wstaję, ale podnieść się nie mogę, jakbym nóg nie miał. Patrzę, a moje nogi spuchły mi jak banie.
— Odmroził nogi dziadzio, prawda? — ze smutkiem pytały dzieci.
— Tak, odmroziłem. Wtedy zawieźli mię do miasta i oddali do szpitala. Ach! com się tam namęczył! com się nacierpiał! Dość, że jakem wyszedł ze szpitala, to już nogi jednej nie było. Chodziłem o kuli drewnianej. Doktorzy powiedzieli, że i tak dobrze, iż tylko jedną nogę odcięli, że druga się dała wyleczyć!...
Ciężko było poruszać się, ale trudno — pracować trzeba było. Wiosna też już nadeszła. Poszedłem więc najpierw do waszych rodziców, podziękować że mię od śmierci ocalili, a potem znowu zacząłem chodzić po domach i obręcze na statkach pobijać.
Do was przychodzę, jak widzicie, co lato, żeby co pomódz rodzicom. Ot, wiadra poprawiam, parę statków zrobię i takem się do was przyzwyczaił, jak do swoich.