Strona:Marya Weryho-Las.pdf/78

Ta strona została uwierzytelniona.

go było. Czekały długo, nareszcie piszczeć zaczęły. Matusia też była niespokojna, wzlatywała wciąż to na gałązki, to na wierzchołek drzewa, wyglądała swego towarzysza, ale czyżyk nie wracał. Zaczynało się ściemniać, wiatr zimny powiewał nad lasem unosiła się mgła. Matusia czyżyk wskoczyła do gniazdka, przygarnęła swoje pisklątka, przykryła je skrzydełkami, żeby się nie pozaziębiały.
Pisklątka głośno krzyczały za tatusiem, ale powoli, powoli uspokoiły się i zasnęły. Mamusia tylko oka nie zmrużyła, czekała na czyżyka.
Na drugi dzień czyżyk także nie wracał. Przeszło dni kilka, mamusia sama musiała nakarmić całą gromadkę; zmęczona, czasami bez sił prawie padała w gniazdko. Pisklątka starały się jak najprędzej nauczyć fruwać. Przypominały sobie nauki i przestrogi ojca i z każdym dniem większe postępy robiły; już mogły z jednej gałązki na drugą przelatywać.
Nareszcie jednego dnia cała gromadka wyruszyła na dalszą wycieczkę. Odpoczywając co chwila, doleciała do brzegu lasu. Tu wskazała mamusia, gdzie mają szukać oleistych nasionek, gdzie pączki żywiczne zrywać, gdzie jakie muszki łapać. Pisklątka zrozumiały matkę doskonale; rozleciały się na wszystkie strony.
Jakby to ojciec ucieszył się, widząc swój drobiazg tutaj!