Strona:Marya Weryho-Las.pdf/80

Ta strona została uwierzytelniona.
V.


Dnie były coraz zimniejsze, już i śnieg pruszył, ale słonko jeszcze grzało i czasem bardzo jasno świeciło.
W taki jeden ładny dzień, mama czyżyk siedząc na leszczynie, posłyszała jakiś donośny śpiew.
— Któżby to mógł być? — myśli sobie — przecież wszystkie ptaki śpiewające odleciały, a te które zostały nie śpiewają w zimie. Śpiewa, śpiewa, a głos podobny do głosu czyżyka, tylko jeszcze piękniejszy.
Nie namyślając się długo poleciała.
Na wysokiej topoli siedział śpiewak.
Poznała matusia-czyżyk, co to był za ptak. Jak strzała przyfrunęła do niego. Był to czyżyk, czyżyk, czyżyk-tatuś jej pisklątek. Co było radości, co gwaru, trudno powiedzieć! Prędko i młode czyżyki nadleciały, a uciesze nie było końca.
— Mój drogi — powiedziała nareszcie mamusia-czyżyk — opowiedzże nam co się z tobą działo i gdzieżeś się chował przez ten czas?
— Dobrze — odpowiedział tatuś czyżyk — opowiem wam wszystko, co mnie w tym przeciągu czasu spotkało:
— Kiedym wówczas poleciał po żywność dla dzieci, widzę tuż przy strumyku leży dużo ziarnek.
Myślę sobie, toż to dopiero będzie uczta. Nietylko dzieciom starczy, ale i sam się najem. Wtem