Strona:Maryan Gawalewicz - Poezye.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

Ot, widzisz, matko, ze mną to rzecz tak się miała:
Było to w dniu ostatnim już naszego boju,
Właśnie co grać zaczęły piorunami działa,
Świt budząc, bo noc jakoś przeszła nam w spokoju,
Lecz skoro blask jutrzenki rozlał się po łące —
Huknęło paszcz armatnich ku wschodowi tysiąc,
Jakby chciały odstraszyć nadchodzące słońce.
Dym i mgła się szarpały... Można było przysiądz,
Że nad ziemią, co ludzką krwią się oblewała,
Piekielnych mar i duchów druga walka wrzała.
Mieliśmy zdobyć szańce.
Ja z moim plutonem
Stałem na samym flanku; mój kapitan stary
Klął i spoglądał czegoś okiem zasmuconém,
Jakby przeczuwał w duszy swoje przyszłe losy —
A wpatrując się w szańców dalekich pas szary,
Powtarzał nam raz po raz: „Trzymać się młokosy!“

Wreszcie trąbka zagrała, krótkie dając hasło,
„Do ataku!“... „Marsz!“... „Hurra!“ tysiąc głosów wrzasło.
I... matko, na to słów mych nie starczą okruchy,
By te chwilę opisać straszną i złowrogą!

Ci, co na szańcach stali, tęgie zuchy,
Bronili się zajadle.
Już... już jedną nogą
Byliśmy na okopach, dla skończenia dzieła
Brakło chwili, lecz w niéj się noga powinęła.
Odparli nas... Idziemy po raz drugi wałem!