Strona:Maryan Gawalewicz - Poezye.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdym wchodził, smutny siedział u okna na ławie
I patrzał w dal, a oczy miał niby bławatek
I włoski kędzierzawe, a bujne i płowe,
Jakby mu jaki anioł darował swą głowę.

Spojrzał na mnie, zpochmurniał i zsunął się z ławy
Na ziemię, potém — zwykle jak dziecko, ciekawy
Żołnierza, stał i patrzał tak sobie, pomrukując z cicha.
Widziałem, że coś chłopca nęci i odpycha,
Więc kiedyśmy zostali sam na sam w alkowie,
Zbliżyłem się do malca i głaszczę po głowie,
A on mi się z pod ręki wysunął, jak żmija,
I mówi: „Nie, pan taki, co naszych zabija,
„Ja pana niechcę!...“ przytém wzrok mi taki rzucił,
Jakby starą nienawiść miał w piersi dziecięcéj,
I z dumą jasną główkę odemnie odwrócił,
Stanął w progu i nawet nie popatrzał więcéj.

Smutno mi było w duszy; to chłopię naiwne
Swemi słowy zbudziło we mnie czucia dziwne...
Zwiesiłem głowę jakby pod myśli ciężarem
I tak na ławie długom siedział zadumany,
Aż mnie z marzeń kukułka nad starym zegarem
Obudziła, kukając... wtém, słyszę z za ściany
Głos znany. Tak, poznałem... w przyległym alkierzu
Chłopak mówił modlitwę do snu...
Po pacierzu
To słowa dodał ciszéj: „Dobry Panie w niebie!
„Polecam téż wszechmocnéj twéj opiece Boskiéj