Zwiędło, wyschło, pożółkło moje liczko białe:
Młoda jeszcze, a byłam podobna do mary,
Co się po bożym świecie wśród ludzi kołacze
I ugina pod klątwą, a nawet nie płacze,
Bo Bóg łzy zabrał dla większéj pokuty.
Zacięłam usta, gryząc ten żywot zatruty,
I jedną tylko myślą krzepiłam się jeszcze:
Że ja to moje dziecko wyniańczę, wypieszczę.
Wychucham i wychowam z duszą kryształową,
I że w niém się oczyszczę, odrodzę na nowo.
Więc strzegłam, pilnowałam jako oka w głowie...
Oj, na dużo się zdało!
Bóg dał krasę, zdrowie:
Jak jabłuszko dziewczyna dojrzała, jak kwiatek,
Świeża — mogła być chlubą najuczciwszych matek,
Ale djabeł na zdobycz czyhał, bo to jego.
Zatrute soki widać — są w owocach złego!
Nie pomogły starania, trudy i opieka —
Złe zawsze złem i kary zasłużonéj czeka.
Wyrosła mi, jak drzewko, wysmukła i wiotka,
Oczy czarne, jak tarki, usta, jak maliny,
A łasić się umiała układnie, jak kotka,
Choć serce było zimne, jak stal... u dziewczyny —
To najgorsze.
Płakałam, modliłam się Bogu,
Strona:Maryan Gawalewicz - Poezye.djvu/264
Ta strona została uwierzytelniona.