Strona:Maryan Gawalewicz - Poezye.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.

Żeby mi ją odmienił, przy kościelnym progu
Kolanami wytłukłam dół... na nic się zdało!
Czart musiał wziąć na końcu, co mu przypadało.
Myślałam, że się znajdzie jaki człek uczciwy,
Choćby z prostego stanu, zakocha, pokłoni
I weźmie ją i będzie przy pracy szczęśliwy.
Gdzie tam!... co który lepszy przybliży się do niéj,
Ta z góry, lub przez ramię patrzy, fochy stroi! —
Nieraz mówię: „Dziewczyno, co się tobie roi!
„Gładką buzią nie zwabisz grafa, ani księcia. —
„Dla mnie, to i rzemieślnik za dobry na zięcia!...“
Ale ona przed lustrem mizdrzy się, bywało,
I milczy zachmurzona, albo tak odpowie,
Że mi dreszcz wstrząśnie całe zimne ciało,
A rozpalone węgle uczuwam na głowie.
Więc przekładam i proszę, i błagam, i łaję,
Trzymam, jak na uwięzi, do księdza prowadzę —
Nareszcie wstyd rzuciwszy, z siebie przykład daję —
Nic i nic... już jak siostra, nie jak matka radzę,
Nic nie pomogła moja prośba, ani rada:
Na wszystko „mam swój rozum“ — hardo odpowiada;
A mnie rozpacz porywa, bo widzę i czuje,
Jak mi się z rąk wysuwa cała ma nadzieja:
Ten mój klejnot, którego lat tyle pilnuję —