Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/105

Ta strona została skorygowana.

otwarte, twarz dziwnie bladą i sine pręgi pod oczyma; zdawało się, że śpi i jest nieprzytomny.
— Matthisen, bałwanie! — wrzasnął mu szorstko nad uchem Taam — co ty robisz?.. chcesz, żeby nas obu dyabli wzięli?.. Chwytaj się mnie za kark!... no, żywo!... wezmę cię na barana i poniosę!...
Przykucnął na lodzie, sam sobie założył jego ręce na szyje; objął go za nogi i dźwignął w górę, jak worek zboża.
— Tak!... teraz pójdzie lepiej! — burknął do siebie i zaczął iść z ciężarem swoim na plecach.
Nogi mu grzęzły w śniegu, ale szedł prosto, wybierając miejsca nie zawalone krami i łatwiejsze do przeprawy.
— Psy!... kanalie!... chorobaby ich zjadła! — mruczał, myśląc o towarzyszach, którzy byli już daleko i troszczyli się tylko siebie.
— Nie klnijcie, Taam, nie klnijcie! — prosił go słabym głosem Matthisen — Dzieciątko... Dzieciątko usłyszy!...
Stary stękał, sapał, spluwał, ale szedł wytrwale, starając się odzyskać stracony czas.
Oczyma tylko niespokojnie rzucał na prawo i na lewo... Po ziemi pełzały jakieś czarne, poziome plamy i szedł od nich wilgotny zapach morszczyzny, słychać było chlupotanie wody i niby szelest jedwabiu.
— Masz tobie!... przypływ!... — szepnął stary i kroku przyśpieszył.
Przez dziupła, szczeliny i przeręble w lodzie wydobywała się woda i rozlewała z szumem po śniegu.