Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

Przy domku strażnika na pomoście wystającym ku przystani statków, które latem zawijały tu w małą zatokę Westerlandu, stała gromadka ludzi, złożona z trzech mężczyzn i jednej kobiety.
Zwróceni byli ku morzu i zdawali się upatrywać czegoś pilnie, z niepokojem i niecierpliwością.
— Nie widać ich? — dopytywała się kobieta głosem od wzruszenia drżącym i rzewnym od łez, które jej wzrok przysłaniały.
— Cicho, cicho, Sara! — upominał ją najstarszy z mężczyzn — zostaw to Bogu! co ma być, to i będzie.
Kobieta ręce rozpaczliwie załamywała nad głową i szlochała:
— Jakżeście mieli sumienie zostawić ich tak samych na lodzie?!... oddaliście ich na śmierć, na zgubę, odpowiecie za to na Sądzie ostatecznym!...
— Cicho, cicho, cicho, kobieto!... Co komu sądzone, to go nie ominie — odpowiadał jej ten sam nizki, chrypliwy głos z rezygnacyą i spokojem.
Dwaj inni stali w milczeniu i rozglądali się tylko na prawo i na lewo; wreszcie jeden wyciągnął nagle ramię i ręką wskazał przed siebie, w bok. gdzie na lśniącej od białości płaszczyźnie śniegu poruszała się jakaś czarna plama. Drugi wytężył wzrok i szepnął:
— Wulf!... spojrzyj!... coś się tam gramoli na czworakach, niby pies, niby człowiek.
Wulf Bohn oczy zmrużył i bystrzej popatrzył we wskazanym kierunku.
— Nie pies!... to chyba jeden z nich.
Kobieta drgnęła i uczepiła się jego ramienia.
— Gdzie?.. gdzie?.. pokażcie, na miłość Boską!