Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/11

Ta strona została skorygowana.

Pod względem rozmaitości swego rodzaju przewyższał niejednego modnisia, zmieniającego z każdym nowym żurnalem ubranie.
Dawali mu „znajomi“, jak nazywał wszystkich swoich protektorów i dobrodziejów, ten starą kamizelkę, ów surdut wypłowiały, inny część bielizny albo buty na wyrost. Zdarzała się najczęściej w tem wszystkiem dziwaczna mieszanina kolorów, kroju, miary — poły surduta sięgały niekiedy do samej ziemi, rękawy z wytartemi łokciami marszczyły się według średniowiecznej mody, często z pod kamizelki tylko papierowy kołnierzyk wystawał, bo koszuli zabrakło.
Duda fantazyi nie tracił, los mu sprzyjał i ciągle nowemi darami wspomagał; czasem się na śmieciu znalazł stary kalosz, a gdzieindziej but z niezupełnie zdartą podeszwą — i złożyła się para obuwia, niedobrana, jak niejedno małżeństwo, ale od biedy, aby nie chodzić boso i to było dobre.
Zresztą Teodorek miał pogardę dla przesądów świata i dla zasady jego: „jak cię widzą, tak cię piszą.“
Nie miał też wcale pretensyi do losu, że mu kazał żywić się nieraz całemi dniami rzepą albo czarnym chlebem, który z litości, niby to na kredyt, dawała mu straganiarka ze Szczczepańskiego placu.
Byle tylko pogoda, ho, ho, głodu się nie obawiał. Po całodziennej włóczędze, gdy noc zapadła — Teodorek wybierał sobie najwygodniejszą ławkę na plantacyach miejskich i wyciągał się na niej jak długi, podłożywszy czarkę lub liści pod głowę i za