Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/112

Ta strona została przepisana.

Przez chwilę przeszło mi przez głowę, czy nie lepiej by było wziąć kapelusz i okrywkę i cichaczem wynieść się drugiemi drzwiami od kuchni, unikając spotkania z nieproszonymi gośćmi.
Wziąłem jednak na odwagę i poszedłem przezornie spytać:
— Kto tam?..
Piskliwy głos Antka odpowiedział z po za zamkniętych drzwi:
Pszę pana redaktora, z drukarni!
Rozjaśniło mi się oblicze; poznałem dyszkant naszego umorusanego Ganimeda do posyłek redakcyjnych, który słynął z chyżości nóg i łobuzowskich figlów, wyprawianych po drodze, zarówno jak i z fizygnomii straszydła na wróble.
— Czegóż ty pośmieciuchu chcesz odemnie takpóźno? — spytałem, otwierając mu drzwi i wpuszczając zadyszanego chłopca do przedpokoju.
— Pan Dryziewicz przysłał mię z listem — odpowiedział, szczerząc swoje koszlawe, żółte zęby w uśmiechu młodego satyra — kazał mi nogi połamać, ale lecieć, jakby się paliło!...
— No, i połamałeś nogi?
— Nie, ale pszę pana redaktora, pan Dryziewicz w pysk dostał!
— Co takiego! — wrzasnąłem na chłopca, że się aż pod ścianę cofnął przestraszony i zmiarkowawszy, iż był nie bardzo wybrednym w doborze wyrazów, przy udzielaniu mi w pośpiechu tak sensacyjnej wiadomości, zaczął się poprawiać:
— To jest... pana Dryziewicza spotkała dyfamacya, pszę pana redaktora, bo to pszę pana redakto-