Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/113

Ta strona została przepisana.

ra, zrobiła się awantura; pana Dryziewicza u nas w bramie napadło jakichś dwóch gałganów i pszę pana redaktora, jeden go tak zamalował, że się aż nogami nakrył!... A potem sobie obaj poszli, a pan Dryziewicz wodę sobie przykłada, bo mu spuchło!... Jak Pana Boga kocham, pszę pana redaktora, sprawiedliwie mówię, pszę pana redaktora.
Nie słuchałem już dalszej jego relacyi, bo mi spieszno było dowiedzieć się prawdy; wszedłem do gabinetu odczytać przy lampie list, który był napisany na jakimś wydartym świstku ołówkiem w tych kilku słowach:
„Mój kochany! miałem przed chwilą straszną awanturę. Przyjeżdżaj natychmiast do redakcyi, musimy się naradzić.“
Dryziewicz był moim kolegą redakcyjnym i wydawcą pisma, w którem pracowałem od lat kilku.
Oniemiałem formalnie, otrzymawszy taką wiadomość, której nie mogłem sobie wytłómaczyć, a która musiała jednak być faktem, potwierdzona szczegółami Antka, opowiadającego mi po raz trzeci w jednych i tych samych słowach o „dyfamacyi“ pana Dryziewicza i o napaści dwóch gałganów na niego, i o policzku, który go pozbawił równowagi.
Było coś dziwnie tragikomicznego w sposobie opowiadania tego redakcyjnego smolucha i istocie samego wypadku.
Nie miałem wątpliwości, że stała się rzecz skandaliczna, która gruchnie jutro po całem mieście, urośnie jak lawina i przybierze potworne rozmiary, a choćby się rozeszła w najskromniejszej formie, to i tak