Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/114

Ta strona została przepisana.

wywołać musi publiczne zgorszenie i rzuci brzydką plamę na dziennikarstwo, a w szczególności na pismo, którego Dryziewicz był kierownikiem i wydawcą.
Wyzyskają to zaraz złośliwi i niechętni, rozwałkują, opieprzą, osolą, podleją octem siedmiu złodzei i częstować tem będą opinię publiczną przez parę tygodni, ciesząc się, że mogą prasie „pikę wsadzić.“
Na solidarność, na dyskrecyę, na współczucie i oburzenie nie było co liczyć.
U nas już tak!... gawiedź nie rozumuje, prawo pięści imponuje jej prawie zawsze, ten, co szarpie — zuch, ten, co bywa szarpany — bcstya, którą można kudłać dowolnie i bezkarnie.
Dobrze mu tak!... zasłużył na to.
Kto komu więcej zębów wybije, ten ma racyę na razie, a zanim rozsądek głos zabierze, „na pochyłe drzewo kozy skaczą.“
Wsiadłem do dorożki, zapomniawszy nawet w pośpiechu i roztargnieniu zabrać Antka ze sobą, i pojechałem do redakcyi.
Chłopak jednak nic sobie z tego nie robił; puścił się z koniem na wyścigi i Bóg wie, jakim sposobem krótszą drogą wyprzedził moją „dryndę,“ stając wcześniej przedemną u mety, bo go zastałem już na miejscu, zziajanego, czerwonego, jak pomidor, ocierającego sobie spoconą twarz czapką i szarpiącego zawzięcie dzwonek u bramy.
— A pszę pana redaktora, ja pierwszy! — pochwalił mi się z tryumfującą miną, zaledwie mogąc dech złapać i błyskając pogardliwie oczyma w stronę dorożkarza, któremu z łobuzowskim uśmiechem rzucił czysto warszawskie szyderstwo;