Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/115

Ta strona została przepisana.

— Uu!... sałata!...
Dryziewicza zastałem przy biurku w jego gabinecie redakcyjnym, pochmurnego, zgnębionego doznaną obelgą, ale spokojnego z już jakąś rezygnacyą człowieka, który wobec„dokonanych faktów“ stara się utrzymać równowagę, rozmyślając nad dalszemi ich następstwami.
— Siadaj! rzekł mi, nie odejmując chustki od twarzy i poszedł drzwi zamknąć, aby nam zabezpieczyć sam-na-sam w tej drażliwej sytuacyi.
Potem zajął znów powoli swoje miejsce przy biurku i unikając widocznie mego spojrzenia, zaczął głuchym, nieco zniżonym głosem:
— Zrobiono na mnie zasadzkę... Dziś wieczorem, kiedym wracał do redakcyi z teatru, napadło mnie dwóch ludzi w bramie przy wejściu na podwórze; tam, jak wiesz, jest ciemno, nie mogłem się na razie zoryentować i ustrzedz. Jeden mnie schwycił nagle za ramiona, a drugi przyskoczył i...
Urwał, bo mu za ciężko — było dopowiedzieć reszty, a mnie nie wypadało okazać się zanadto domyślnym.
Po chwili milczenia, mówił dalej:
— Zostałem uderzony nagle i niespodzianie tak, że na razie straciłem przytomność; usłyszałem tylko wyrazy: „To masz za wyrodne dzieci!...“ Po ciemku trudno mi było rozpoznać twarzy obu napastników, w bramie był tylko zaspany stróż, na podwórzu ani żywej duszy, sam nie mogłem przytrzymać dwóch ludzi silniejszych odemnie, którzy zdołali umknąć tymczasem i padłem ofiarą przemocy.
Wzburzony byłem do głębi tem spokojnem opo-