Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/116

Ta strona została przepisana.

wiadaniem, musiało ono jednak Dryziewicza dużo kosztować, bo silił się widocznie na panowanie nad sobą i utrzymanie sztucznej równowagi.
Znałem go, jako człowieka silnej woli i trzeźwego umysłu, który umiał w najbardziej ryzykownych chwilach zachować zadziwiająco zimną krew i nie należał wcale do nerwowych „dzieci wieku,“ co mu na jego stanowisku bardzo często wielkie oddawało przysługi.
— Cóż to byli za jedni?.. co za powód takiej brutalnej napaści?.. domyślasz się przynajmniej, o co im poszło? — spytałem rozgorączkowany i przejęty tym wypadkiem kolegi.
Dryziewicz westchnął ciężko i pokiwał głową.
— Nie mam żadnej wątpliwości co do osób odrzekł po chwili. — We wczorajszym numerze zamieściłem wiadomość pod nagłówkiem: „Wyrodne dzieci;“ musiałeś czytać?...
— Ach, o tym ojcu, któremu synowie pozwalają żebrać przy drodze, odmawiając mu łyżki strawy i kąta we własnym domu? — zawołałem, przypomniawszy sobie sensacyjny altykulik, w którym opisana była historya jakichś obywateli podmiejskich za rogatkami, bez wymienienia nazwisk, ale piętnująca stosunki rodzinne ludzi, pozbawionych uczucia szacunku i miłości dla ojca i grzeszących tak ciężko przeciw czwartemu przykazaniu.
Artykulik był krótki, reporterskim stylem napisany, ograniczający się do przedstawienia samego faktu, ale musiał wywołać oburzenie w czytelnikach tak samo, jak we mnie, który na cały głos zawołałem po odczytaniu go przy rannej kawie: