Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/117

Ta strona została przepisana.

— A to kanalie!... to wyrodki!...
Nie przyszło mi nawet do głowy wówczas, aby tych kilkanaście wierszy druku mogło pociągnąć za sobą tak skandaliczne następstwa.
— Więc ty przypuszczasz, że to z powodu tego artykułu? — zagadnąłem Dryziewicza,
— Nie przypuszczam, ale jestem pewny — odparł — przecież mi wyraźnie zapowiedział przed uderzeniem, o co mu chodzi.
— I cóż to za ludzie?... kto to taki?..
— Czy ja wiem!... artykuł przyniósł mi Lubczyński i zapewniał, że sprawdził fakt na własne oczy; utrzymuje, że dał staremu nawet jałmużnę, a ten mu opowiedział osobiście całą historyę. Nie mogłem pominąć takiego gorszącego faktu, uważałem, iż należy skarcić winnych publicznie. To jest przecież obowiązkiem dziennika!...
— Tak, niezaprzeczenie — ale to był wypadek zanadto drażliwy — wtrąciłem; — wiesz, że Lubczyński lubi czasem przesadzać. Jego wiadomości nie zawsze bywają wiarogodne.
— Nie podałem też żadnych nazwisk, ani bliższych wskazówek. A zresztą, trudno mi osobiście sprawdzać każdą reporterską wiadomość!...
— Hm!...w każdym razie paskudna sprawą.
— A, paskudna.
— Kto wie, czy cię Lubczyński nie wpakował w jakie błoto!
— A licho go wie!... może.
— Poślij że zaraz po niego.
— Już posłałem.