Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Zapalilem papierosa i zacząłem chodzić po gabinecie, bo mi trudno było usiedzieć na miejscu.
Ten Lubczyński zepsuł mi humor jeszcze bardziej; znałem go jako ruchliwego reportera, który sypał wiadomościami codziennie, jak z rękawa, ale gdy ich w rękawie zabrakło, gotów był wyciągać z cholewy, z za paznogcią, z powietrza, zkądbądź, byle pewną liczbę wierszy dostarczyć pismom, które obsługiwał, jako Figaro opinii publicznej.
Trzeba było być z nim ostrożnym i przez przezornosć nie dowierzać mu zawsze, choć odrobinę, jak każdemu reporterowi, a zwłaszcza takiemu, który goni za sensacyą i musi codziennie mieć w zapasie choć pół tuzina wiadomości z „bieżącej chwili.“
Dryziewicz wziął pióro, oddarł pasek papieru i zaczął coś pisać.
— Cóż ty tam smarujesz? spytałem go, zaglądając mu przez ramię.
— Wiadomość do jutrzejszego numeru o napadzie na mnie — odrzekł spokojnie, zupełnie naturalnym tonem, jak gdyby mówił o trzeciej osobie, którą go w tej chwili nic a nic nie obchodziła.
— Jakto?... chcesz opisać swoją własną awanturę? — zawołałem zdziwiony tą objektownością redaktora, uważającego sobie za obowiązek powiadamiać czytelników najsumiejnniej o wszystkich wypadkach dnia poprzedniego.
Nie przerywając ani na chwilę pisania, odpowiedział mi:
— A rozumie się!... najpierw dlatego, iż to jest faktem, którego nie można pominąć milczeniem, a po wtóre dlatego, iż wolę, abym ja sam objaśnił moich