Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/121

Ta strona została przepisana.

rej z czasem przymieszało się trochę niewinnej fanfaronady.
Trudno, najrozumniejszy człowiek musi nosić w sobie jakieś głupstewko, z którem mu niekiedy bywa nawet do twarzy, jak ładnej kobiecie z pieprzykiem przy ustach.
Admirał we wszystkch sprawach „rycerskich, „jak je nazywał, w rozprawach honorowych, pojedynkach, wyzwaniach, w robotach „na placu“, uchodził wśród nas za powagę i praktyka, który sam siebie uważał za wyrocznię, za specyalistę hors concours;do niego szło się, jak w dym, prosto, gdy zachodziła potrzeba zmazania „krwawej obelgi.“
Nie dziwiłem się wcale, że Dryziewicz wybrał sobie Admirała na drugiego sekundanta,
— No, no, dobrze! — rzekłem, zdecydowany służyć za świadka w sprawie, która miała początek tak obraźliwy, że zakończenie jej musiało być przewidywane, jako tragiczne.
Niema co! — myślałem w tej chwili — tu pachnie nietylko prochem, ale i krwią; to się nie może skończyć na niczem, nawet nie powinno!... Nie znam jeszcze tego drugiego, ale Dryziewicz swojej obelgi nie daruje; będzie strzelał i mierzył, to fakt, a że będzie się starał trafić, nie ulega najmniejszej wątpliwości.
No, ale trudno!... nie może być inaczej.
Wyznaję jednak, że czułem złość wielką na Lubczyńskiego, który i pismo, i redaktora swego w taki sposób naraził, a sam pod osłoną anonymu wyjdzie z tego wszystkiego cało i żadnej odpowiedzialności wobec świata i opinii nie potrzebuje dźwigać.