Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/123

Ta strona została przepisana.

Na te słowa właśnie wpadł Lubczyński do redakcyi, zdyszany, zaniepokojony, wystraszony prawie;musieli go gdzieś odszukać w knajpce, przy piątym„kubełku“ pilznera, w połowie kolacyi, bo twarz miał zaczerwienioną i czuć było od niego piwo, jak od browarnika.
— Co słyszę?... co się stało?... czy to prawda?.. — wołał trochę afektowanym głosem, nadrabiając miną spotkała redaktora taka przykrość?... Ależ to kryminał!... to okropność!...nie mogę przyjść do siebie z oburzenia. Kiedy dostałem kartkę redaktora, myślałem, że trupem padnę. To nikt inny, tylko Bielak!... Bielak ze swoim bratem. Szyję daję, jeśli to nie oni!... to tylko na nich patrzy. Jakże to było?...jakim sposobem mogło się stać na ulicy, wobec tylu przechodniów?...Takich łajdaków trzeba było ubićkijem, jak psów!
— Cicho pan bądź!... nie wrzeszcz pan!-mitygował go Dryziewicz; — podyktuj mi pan raczej nazwisko i dokładny adres tych Bielaków.
Lubczyński się jeszcze ciskał, rzucał, wrzał, odgrażał, że sam natychmiast pojedzie za rogatki i „pokaże im!“ przysięgał się, że wpakuje obu do kryminału i wydobędzie na jaw jeszcze inne ich sprawki.Cóż to oni sobie myślą?... własnego ojca, sędziwego starca z domu za próg wyrzucili, każą mu przy drodze w rowie rękę wyciągać do przechodniów, ograbili go ze wszystkiego, majątek cały zagarnęli, cegielnię zabrali, awanturniki, zabijaki, szuje!... Tfu!... Wyrzutki społeczeństwa!... Jeszcze się będą w taki sposób stawiali?... On im pokaże!... Co to jest?... żeby też prasie nie wolno było takich szubrawców publi-