Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— No, więc cóż? — zwróciłem się z zapytaniem do Dryziewicza.
— Obstaję przy swojem. Pojedziecie jutro z Admirałem wyzwać ich. Nic mi innego nie pozostaje.
Lubczyński oczy wybałuszył, jak ropucha.
— Jakto?.. redaktor chcesz się strzelać z takimi łajdakami?
— Nie, będę czekał, aż ich pan do kryminału wpakujesz! odpowiedział niechętnie, odwracając się do niego plecami i zaczął mi dawać wskazówki, jak mamy odrazu całą sprawę postawić sztorcem.
— Warunki jak najostrzejsze, żadnych ustępstw i zwlekań! — mówił — nadewszystko bardzo cię proszę, żeby to się za jednym razem skończyło. Nie układać się, nie dysputować, tylko wyzwać oznaczyć godzinę, plac i choćby jeszcze jutro, niech staną.
— Jakto obaj?..
— Wszystko mi jedno, możecie wyzwać obu.
— Ależ...
— Proszę cię, żadne „ale,“ znasz mnie, że słów na wiatr nie rzucam. Zostałem ciężko znieważony, muszę mieć dużą satysfakcyę, zupełną!...
— Jak uważasz.
— Jutro czekać was będę z niecierpliwością od samego rana. Znajdziecie mnie gotowym na wszystko.
Potem, załatwiwszy się raz w ten sposób ze mną, wrócił do biurka i przez tubę, łączącą jego gabinet z zecernią, zapytał dyspozytora:
— Panie Blatkiewicz!... ile mamy na jutro burgosu?.. a inseratów?.. trzy kolumny?.. to dobrze, proszę przysłać do mnie chłopca po rękopisy do numeru.