pełnym wybojów i kałuży, w których świeciły do słońca plastry zeszłotygodniowego błota.
Po obu stronach drogi stały odrapane domki, tu i ówdzie pretensyonalnie podnosiła się nad ich dachami piętrowa kamieniczka, albo biegł długi parkan, z po za którego wychylały się ciekawie czuby rozkwitających bzów i zielonych akacyi.
Z lewej strony rozciągały się płaskie pola, żółtemi plamami glinianek pokryte, a w dali dymiły piece małej cegielni.
— Ot, masz! — zawołał nagle Admirał — to pewnie tu!... widzisz, jest figura przy mostku, a pod figurą jakiś dziad siedzi. Może to nawet stary Bielak?.. każno stanąć stangretowi, musimy się rozpytać.
Zatrzymałem karetę.
Pukalski wychylił się przez okienko i rozglądał w okolicy.
— Mówię ci, chłopie, że mi ten dziad coś na starego Leara wygląda! — szepnął tajemniczo; — ja mam nos!... i oko!... Czekaj, zobaczysz, że my tu natrafimy na ciekawą jaką historyę. Hej, ojciec!zaczął wołać, kiwając ręką na dziada, siedzącego przy drodze i grzebiącego w ogromnej torbie, łatami pokrytej. — Ociec!... a pójdźcie-no tu do nas!... Czy wy Bielak?.. stary Bielak?... co?... Jak się nazywacie?
Dziad wytrzeszczył wyblakłe oczy, przekrzywił rozczochraną głowę, usta otworzył i patrzył zdziwiony na karetę, nie mogąc zrozumieć, o co chodzi.
Admirała ta jego skonfundowana mina utwierdziła tylko w powziętem przypuszczeniu.
— Bielak!... a co?.. nie mówiłem? — zwrócił się
Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/130
Ta strona została skorygowana.