Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

wyrósł z pod ziemi, stanął przed nami w szarej kurtce, w butach z cholewami, powalanych gliną, w granatowej czapce z daszkiem lakierowanym, mężczyzna trzydziestokilkoletni, o twarzy pełnej, ogorzałej, rumianej, nieogolonej zapewne od niedzieli, barczysty, tęgi, jak olbrzym i rzuciwszy na nas z pod oka ponure, podejrzliwe spojrzenie, uchylił z lekka czapki, pytając:
— Panowie do mnie, czy do brata?
Pukalski drgnął, wąsy wysunął naprzód, jak sum i rzekł:
— A, to pan?...
Przeszył go wzrokiem, niby szpadą, odetchnął głęboko, wyprostował się i zaczął z miejsca:
— Przychodzimy tu w wiadomej panu sprawie pana redaktora Dryziewicza; chcielibyśmy na osobności pomówić z panem słów kilka.
Olbrzym łypnął powiekami, ręce wsadził w kieszenie od spodni, rozstawił nogi i kołysał się na nich, spoglądając ponuro w ziemię; ogorzała twarz jego przybrała przez chwilę barwę ceglastą.
Rozmyślał, jakby oryentując się w sytuacyi, potem szepnął:
— Hm!... to panowie z redakcyi?.. A no, dobrze; to proszę za mną.
I bez ceremonii, wyprzedzając nas, wszedł na ganek.
Czapkę niezgrabnym ruchem zerwał z głowy i rzucił przez cały pokój na stolik, stojący w kącie, przygładził dłonią jasne blond włosy koloru słomy i przygarbiwszy się nieco, wsadził ręce znów do kieszeni, stając w wyczekującej pozie.