Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/14

Ta strona została skorygowana.

Jeszcze dzisiaj nic do ust nie włożyłem od samego ranka, a przecież fijołkami żyć nie będę; zjadłem ci ja raz bukiecik na próbę, ale ani to dobre, ani pożywne, ot mgliło i mgliło potem, tem sobie rady dać nie mógł.
Zrozumiałem teraz natręctwo chłopca, żal mi go było, wiedziałem i ja co to głód, bo i w moim kalendarzu zdarzały się dnie takiego postu, a przyszły doktór medycyny, nieraz pod koniec miesiąca, zasypiał po skromnej kolacyjce, która stanowiła zarazem obiad i śniadanie, a składała się z herbaty i bocheneczka chleba.
Bieda biedę rozumie, zrozumieliśmy się te z Teodorkiem od pierwszej naszej rozmowy w mojej ciasnej izdebce, „na widermachu“, dokąd natrętny malec wcisnął się za mną, coraz bardziej się rozgadując.
— To pan jeszcze student? — zaczął mnie indagować, rozglądając się po pokoju i poznawszy po książkach, kajetach i całem skromnem urządzeniu, z kim ma właściwie do czynienia; — ja znam wielu panów akademików, posługiwałem nawet kilkom, ale mnie pozarywali, to już się z nimi nie wdaję więcej. Eh... to pan musi być ten... jak się nazywa?co to na doktora się uczy... medyk?.. — zapytał mnie znów, pokazując na czaszkę, stojącą na stole — że się też pan nie boi spać z tem w jednym pokoju!... Strach! jak to zęby wyszczerza, jak śmierć.
Swada Teodorka rosła coraz bardziej, każda chwila ośmielała go coraz więcej, a kiedy jeszcze sprzątnął z garnuszka resztkę mleka i porcyę chleba, ofiarował, mi się sam nastawiać samowar i oświad-