Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/148

Ta strona została przepisana.

— Zdaje mi się, że z tego nic nie będzie.
— Co?!
Wybuchnął z takiem oburzeniem, że omal mnie samym głosem nie obalił, potem odwrócił się odemnie z pogardą i zaczął przez zaciśnięte zęby pogwizdywać jakąś pobudkę wojskową. W oczach jego błyszczał hamowany gniew i zniecierpliwienie; młynkował laską, trzymając ją w dwóch palcach, a drugą ręką bębnił po stole i czekał powrotu Bielaka.
Czułem, że za tę wątpliwość sekundanta przestałem istnieć dla niego.
Upłynęło jeszcze kilka długich minut, zanim pan Ignac wyszedł nareszcie z drugiego pokoju; wyglądał, jak niedźwiedź pokudłany, twarz miał osowiałą, oczy w ziemię spuszczone, brwi ściągnięte, nie, śmiał jakoś spotkać się z naszym wzrokiem, ale już spokojniej, choć zawsze ponuro, odezwał się:
— No, ja się, proszę panów, namyśliłem.
Admirałowi twarz się nagle rozpogodziła, jakby ją słońce oblało; spojrzał na mnie z tryumfem i wyższością człowieka, zawsze pewnego siebie.
— A!... nareszcie!... więc przyjmujesz pan?
— Nie — brzmiała lakoniczna i stanowcza odpowiedź pana Bielaka. Pukalski zerwał się na równe nogi.
— Nie?...
— A nie! jeśli pan Dryziewicz zechce, niech skarży. Do sądu stanę, ale do pojedynku ani myślę!
Czekałem na to, że Admirał, jak ryś, rzuci mu się do oczu.
Przez chwilę miał nawet taką minę, jak gdyby się zabierał do skoku, ale tylko zaczerpnął powietrza