Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

z niego, nazywając go niedołęgą, gapiem i darmozjadem. Szykany nie skończyły się na słowach — aby mu dokuczyć, wyrzucono barłóg, na którym sypiał w zimnej pracowni — do sieni.
— Niechby tam, panie — mówił, siląc się powstrzymać łzy — spało się gorzej nieraz, ale nie jak pies pod cudzym progiem. Powiedziałem im to, a Walek, najstarszy dryblas i złodziej, panie, bo widziałem sam, jak kradł gips z beczki — powiada do mnie: a ty taki, ty owaki... ja nic jeszcze, ale on mi powiada nareszcie: ty podrzutku! — jakem mu dał podrzutka, to się aż w kłębek zwinął. Śmignąłem mu do łba, co było pod ręką, nowy biust dopiero co odlany.
— I cóż potem?
— A no cóż? kiedy mi szarpał honor, to niech się teraz liże.
— A ciebie poturbowali przy tem?
— Rozumie się, że mi się gratysówką nie upiekło, ale to wszystko nie tak bolało, jak ten podrzutek powiadam panu, że byłbym hycla zabił na miejscu!...
Nie wiedziałem, co mu w pierwszej chwili odpowiedzieć na to: czy uszanować podrażnioną ambicyę, czy skarcić gwałtowny charakter.
— Cóż teraz poczniesz? — zapytałem po małej pauzie, w której Teodorek, zapatrzony ciągle w świecę, pociągał zapamiętale nosem i łzy rękawem z oczu wycierał.
— Eh, to fraszka, panie; żeby tylko było gdzie przenocować? to już ja sobie radę dam — odparł z tą niewzruszoną wiarą w siebie, jaką muszą mieć chyba tylko ptaki niebieskie, albo lilie polne, co ani sieją ani orzą, a Pan je trzyma w swojej pieczy.