W rzeczy samej, w rękach chłopca zobaczyłem małą glinianą fajeczkę, na krótkim cybuszku, nową jeszcze i całkiem nieużywaną.
— Niech pan przyjmie za swoją — mówił dalej — ja byłbym i tamtą odniósł, ale mi ją ukradli w szpitalu. Przepraszam pana bardzo za szkodę — dodał i pochylił się, aby mnie w ramię pocałować.
Trzymałem w ręku gościniec Teodorka i patrząc na niego, widziałem dwa cybuszki, dwie fajki, dwóch wynędzniałych chłopców przed sobą — a wszystko to przez jedną łzę w oku.
Oceniałem go źle, bardzo źle — ten Teodor Duda miał z gruntu poczciwą naturę.
Nocował u mnie tego dnia, a właściwie przegawędziliśmy całą noc; nasłuchałem się też jego opowiadań do świtu prawie, nawet Antoni, wpół rozebrany, siedział w otwartych drzwiach i spać mu się nie chciało, tylko słuchał razem ze mną.
— Cóż teraz zrobisz? — zapytałem go, gdy się już znużył opowiadaniem.
— Ha cóż, pójdę jeszcze do szpitala, aby wydobrzeć, bo czuję, że mi tam jeszcze ta pigułka zawadza pod żebrem i dychać dobrze nie mogę.
— A do którego szpitala chciałbyś pójść?
— Ta... najchętniej do tego, gdzie pan ordynuje, jakośby mi prędzej zdrowia przybyło.
— No, no, zobaczymy — odrzekłem mu, chociaż ten częsty kaszel, co mu przerywał mowę, niedobrze wróży, ale da Bóg — może się mylę — pomimo niedawno złożonego doktoratu.