panem Regimentsartztem starałem się okazać takim cherlakiem i zdechlakiem, że mi nad moją fizyczną biedotą samemu łzy w oczach stawały.
Cóż chcecie, wojsko — to nie bardzo ponętna rzecz dla człowieka, chowanego jak w pudełku, strzeżonego od wszystkich dolegliwości życia, pieszczonego wszystkiemi względami, należącemi... jedynakom.
A no, nie miałem ochoty dźwigać karabinu i nosić munduru z czerwonemi wprawdzie wyłogami i świecącemi guzikami, ale zawsze munduru, który moje cywilne ciałko w twardą, wojskową przyoblekał skorupę.
Nie pomogło udawanie, nie pomogła najkwaśniejsza mina, jaką kiedykolwiek w życiu mogłem przybrać, nie pomogły solenne zapewnienia, że miewam kurcze w łydkach i zatykanie w piersiach; pan Regimentsartzt słuchał z powagą, kiwał głową pobłażliwie, zmierzył klatkę piersiową, wysokość od czuba do pięty, zajrzał w oczy, obejrzał przednie zęby i milczący jak armata przed wystrzałem, zasiadł do pisania certyfikatu, a potem jednem, jedynem słowem, huknął mi nad uszami, niby dwudziestofuntowe działo Kruppa: Feldzugskriegsdiensttauglich! i klepiąc protekcyonalnie po nagich ramionach, dodał z uśmiechem:
— No, alles gut, będzie sem wojak; jak se patrzy!
I zostałem wojakiem „jak se patrzy“ w niebieskich pantalonach, ciemno-granatowej bluzie i czapce niebieskiej, zwanej poprostu „Holtzmütze;“ u boku, zamiast szabli ojców, miałem na białym rzemieniu zawieszony bagnet i zacząłem się uczyć przebierać nogami według taktu: „eins, zwei — słoma, siano“,
Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/30
Ta strona została skorygowana.