Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/37

Ta strona została skorygowana.

Sie Kamec! — Sie durch Gottes Unvorsichtigkeit Menschgeordenes Vieh! — co wszystko jeszcze nie wyczerpywało dosadnej frazeologii Marsowego syna, Sfefek patrzył przed siebie, jak głuchoniemy; i zdawał się nic rozumieć ani jednego wyrazu.
To była jego dyplomacya, która do wściekłości doprowadzała pana komendanta, rzucającego z oczu, jak z moździerza, ogniste bomby i kartacze na tych verfluchte — frejwilligów, co nie mogli żadną miarą wyzuć się z natury cywilistów i nabrać ducha militarnego.
Do przywilejów naszego stanu należało i to, że wolno nam było mieszkać prywatnie po domach, a tylko w pewnych godzinach dnia stawiać się w koszarach na musztrę i naukę czternastu przedmiotów mądrości wojskowej, od których w głowie powstawał taki chaos, jak gdyby wszystkie myśli biły w bęben na alarm.
W ciągu jednego roku mieliśmy połknąć całą praktyczną i teoretyczną wiedzę i strawić ją razem ze strategią, inżenieryą polową, regulaminem wojskowym, nauką o broni, taktyką, wymyślaniem pana kapitana, dokuczaniem kaprala Cisa etc. etc.
Komu się nie przewróciło we łbie od tej edukacyi, ten miał prawo stawać pod koniec roku do egzaminu przed prześwietną komisyą, pod przewodnictwem pana generała, i aspirować o złotą gwiazdkę na kołnierzu, szablę przy boku i tytuł eines k. k. Lieutenants.
Jak nas było czterdziestu kilku, wszyscy drżeli, niby pióropusz podczas kirchparady na stosowanym kapeluszu komenderującego naszą brygadą