Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Kiedyśmy przechodzili miastem, przy dźwięku muzyki, ludzie stawali po trotuarach, głowy wychylały się z okien, panny wracające z pensyi uśmiechały się do nas mimowoli, służące w bramach kamienicznych zakrywały sobie usta fartuszkami, a wszyscy na głos powtarzali, pokazując nas sobie palcami:
— A oh, roczniaki idą — freiwilligi!
Wielki bęben huczał przed nami: bum — bum, trąbki i puzony wygrywały: dziń-ta dra-ta! dziń-ta drata!... słonko przeglądało się w naszych bagnetach i guzikach, młodość śmiała się w oczach, zdrowie rumieniło na ogorzałych twarzach.
Eh. co tam gadać — przyjemne bywały chwile!
Nawet kolega Stefek ożywiał się w takich razach i gdyby tak obowiązki żołnierza ograniczały się do defilady przy muzyce po rynku miejskim o południu, to kto wie, czy nie byłby nabrał smaku do żołnierki.
Siły się nam wyrabiały, z chuderlawych młodzików w ciągu roku wyrastały tęgie zuchy; był to najwidoczniejszy pożytek służby wojskowej.
Każdy sypiał, jak kamień, hartował się i mężniał, a jadł, jak wieloryb.
Czego się mam wstydzić, żem miewał nieraz apetyt, jak wygłodniały alligator, i gdyby wurstle były grube, jak pięciofuntowe działa, byłbym po manewrach zjadł ich ze dwie pary.
Żołnierz zziajany, zbiegany, od samego świtu na rekonesansach po polach, wzgórzach, lasach, byłby się chwytał zębami żywego konia pod panem adjutantem.
My ze Stefkiem bylibyśmy nieraz zjedli żywcem