Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/47

Ta strona została przepisana.

Był tedy śliczny ranek pogodny, słoneczny, wesoły, uśmiechnięty, jak dziewczyna przed lustrem, kiedy się wystroi w niedzielę.
Na dworcu kolei w Krakowie wrzało, jak w kotle.
Dnia tego transportowano dwa bataliony wojska na okupacyę. Żołnierze stali wzdłuż peronu w długim szeregu, obładowani do drogi, czekając na hasło przełożonych. Czapki z fantazyą założone na bakier, miny zuchowate, karabiny w rękach, płaszcze przez piersi w wałek zwinięte, tornistry pełne, płócienne torby wyładowane drobiazgami, manierki pełne wódki, kołysały się im na sznurkach, głowy do góry — ot, jak to bywa w czasach wojennych.
Przed frontem uwijało się kilku oficerów, pobrzekując szablami, wydając łamanym polsko-niemieckim językiem rozkazy. W tym chaosie głosów, rozmów, brzęku; urywanej komendy, wyrzynał się od czasu do czasu gwizd lokomotywy lub przeraźliwy szum wypuszczanej z kotła pary.
Jak zwykle, mnóstwo gapiów cisnęło się we drzwiach i oknach, po za rampą od ulicy, przypatrując się niby zwykłemu, a niezwykłemu widokowi.
Znalazłem się przypadkowe na peronie, wmięszany w ogólny wir.
Przeglądając szeregi żołnierzy, podzielonych na„cugi, “ szukałem mimowoli jakiej znajomej twarzy, badając charakterystyczne, typowe fizyognomie tych bohaterów z konieczności.
Żal mi było biedaków, wysyłanych na ofiarę polityce zaborczej; prawdę powiedziawszy, wstydziłem się trochę w głębi duszy tej ekscepcyi, jaką mi