Szkice, obrazki, pyły, pyłki, okruchy i t. p. drobiazgi panowały temu lat kilka wszechwładnie w felietonach czasopism warszawskich. Witane mile przez redaktorów, którzy przenosili „rzecz krótką“ nad długą, czyli, co miało to samo oznaczać, nudną, wypchnęły z gazet i tygodników większą powieść.
Ponieważ popyt warunkuje wszędzie i zawsze wytwórczość, przeto sypały się owe szkice i obrazki, jak plewy z wialni, coraz rzadsze, bledsze, niklejsze. Cały legion dyletantów płci obojga rzucił się na rodzaj ulubiony, poszukiwany, nie przedstawiający, jak mniemano, żadnej trudności. „Bo nie potrzeba ani talentu, ani znajomości techniki artystycznej, by odtworzyć jakiś strzęp życia, wypadku, sytuacyi...“ „Wystarcza władać jako tako językiem i zaobserwować jakiś drobny szczegół...“
Redaktorowie czasopism warszawskich i publiczność przekonali się jednak rychło, iż do każdego rodzaju, choćby najmniejszego, trzeba być powołanym, iż nawet „szkice i obrazki“ mają tylko wtedy wartość rzeczywistą, gdy wyjdą z pod piór utalentowanych; kiedy krytyka przesiała różne „pyły i pyłki“ przez swoje sito, ulotniły się gdzieś owe drobiazgi bez śladu. Na dnie została tylko szczupła garść ziarn pożywnych, które wytrzymały próbę czasu.