na tego pana lejtenanta, w którym dawny kapral urósł tylko do dziesiątej potęgi.
Kiedyśmy tak rozmawiali z sobą, nagle zrobił się we drzwiach wchodowych ruch; przez tłum przeciskała się wieśniaczka stara, opalona od słońca, z twarzą, jak suchy grzyb pomarszczoną, w chustce białej na głowie, w płachcie na plecach, ot — babsko jakieś stare, zapłakane, skrzywione i powtarzające ciągle:
— Do synocka, do synocka — tylko zajrzę, moiście wy — chudzina na wojackę idzie — puśćcieno — jakeście dobrzy!..
Ten i ów, szanując matkę w prostej kobiecie, usuwał się, ale większość zastępowała drogę i odpychała biedaczkę, zbywając żartami albo ostrem słowem; ale ona nic, tylko swoje powtarzała:
— Da synocka, do synocka, jakeście dobrzy!No, i puścili wreszcie; starowina przecisnęła się przez szereg żołnierzy i stanąwszy na wolnem miejscu, zaczęła się rozglądać dokoła, szukając widocznie czyjejś twarzy. Czyjejżby — jeśli nie synocka, co go pędzili na wojenkę.
Naraz oczy jej padły w stronę Cisa; drobnemi krokami podeszła ku niemu spiesznie, oczy się roześmiały na chwilę, jakby błyskawicą radości na widok oficera, ale znów puściły się z nich łzy — zatkała sobie całą ręką usta i stanęła w pewnem oddaleniu od odwróconego pana lejtenanta, jakby nagle onieśmielona widokiem paradnego munduru.
Stała tak, widocznie walcząc z sobą, ale przemógłszy się, poczęła nieśmiało, cicho, głosem pełnym czułości, a dziwnie miękkim i łagodnym, jakby z pod serca dobytym, wołać cichutko na niego po imieniu:
Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/51
Ta strona została skorygowana.