Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/52

Ta strona została skorygowana.

— Antaś, Antaś!... — a gdy to nie skutkowało, odważyła się podejść bliżej i skubnąć go za rękaw.
Cis odwrócił się, jak na sprężynie.
Was ist? — zapytał szorstkim tonem, a zobaczywszy pochyloną przej nim wieśniaczkę, sponsowiał, niby rak w ukropie, tak, że nie było już różnicy między kolorem jego twarzy i wyłogów na kołnierzu.
— Nie gniewajcie się — szeptała starowina, głosem pokornym, jakby poczuwała się do popełnionej zbrodni — te... bo to... eh...
Słowa jej zamierały na drgających ustach, jąkała się i łkała, serce z niej chciało wyskoczyć na język, ale widok majestatu syna dławił jej w piersiach głos. Łzy tylko sączyły się po twarzy, koło nosa, do ust otwartych. — już i ocierać je zapomniała.
Nie mogąc się zdobyć na wymowę, nagle szybkim ruchem, odwinęła płachtę i wyjęła z pod niej sporą, białą gęś, którą ukrywała dotąd, jak tajemnicę macierzyńskiej pieczołowitości...
Gęś potrząsła głową i trzepocząc skrzydłami, zagęgała, jakby chciała zwrócić ogólną uwagę na tę scenę, na złość ponsowemu panu lejtenantowi.
Starowina niemym ruchem wskazywała tylko, że to dla niego, powtarzając jedynie: „ot!... to... na drogę się przydo.“
Plątały się jej wyrazy; gęś była wymowniejszą, gęgała za nią i za siebie...
Dziwna to była scena; wobec pochylonej wiekiem, ogłuszonej wirem wieśniaczki, stał syn, pan lejtenant, jej duma i pociecha, jej wielkość! o jakiej