Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

nic marzyła nigdy; wstydziło ją to teraz, że była matką takiego kawalera...
Oj, Boże, Bożeńku! żeby tylko tę gęś zabrał co prędzej, żeby sobie pójść tylko mogła z powrotem do domu i płakać a zawodzić nad tym „synockiem“ pocichu, w tajemnicy; ale tak stać na ludzkich oczach, wstyd!... no, przecież nie na złość mu to robiła, tylko z dobroci serca.
Wielka rzecz, oficer!... no wielka, już-ci, ale zawszeć to przecie i jej syn; i to taki syn, co iść musi na wojnę.
Jakżeż nie miała zobaczyć go jeszcze raz, wyprawić z Bogiem, a na drogę dać gościniec najlepszy, jaki był pod ręką — gęś!...
Żeby tylko ta gadzina tak nie syczała i nie pyskowała, jak najęta.
Obaj ze Stefkiem patrzyliśmy, jak w tęczę w pana lejtenanta Cisa... on stał, twarz mu się rozchmurzała, mieniła, okrągłe oczy wracały do normalnych rozmiarów, wreszcie postąpił krok naprzód i machinalnie z rąk matki wziął skrzydlaty podarunek, a gęś z jakimś panieńskim wstydem drzeć się zaczęła na całe gardło w oficerskich rękach.
Biedaczysko miał minę, jakby pod pręgierzem.
Rozstąp się ziemio i pochłoń pana lejtenanta z gęsią wrzeszczącą w obu rękach, z matką w chłopskiej płachcie przed nim, z całym batalionem wojska za nimi!.
Nie rozstąpiła się ziemia, nie pochłonęła nikogo, tylko poczciwy Stefek podbiegł ku panu lejtenantowi, jakiejś wewnętrznej komendzie dobrego, wrażliwego serca posłuszny, i uwolnił go od kłopotliwego ciężaru.