Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/55

Ta strona została skorygowana.

Trzeba było tak zrobić.
Upatrzywszy wolniejszą chwilę, zbliżyłem się do niego i podałem mu rękę.
— Jak się pan ma, panie Cis. Cóż, poznaje mnie pan?
Spojrzał na mnie, uśmiechnął się.
— Ah!... servus.
Znaku już nie było z chwilowego wzruszenia w jego twarzy.
Wsiadał właśnie do wagonu z innymi oficerami.
— Cóż, a pan nie „rukuje“ z nami? — spytał, wychyliwszy się przez okno.
— Nie, zostaję-chciałem dodać: „na szczęście.”
— I zawsze w cywilu?
— Zawsze.
Uśmiechnął się szyderczo, jakby nad moim biednym losem, i przyłożywszy dwa palce do daszka czapki, z właściwem zacięciem, choć i lekceważeniem widocznem, rzekł mi znów:
Servus.
Poszedłem do wagonów trzeciej klasy, by jeszcze raz pożegnać Stefka; czasu niewiele już zostawało. Pan kapral, w nabitym jak beczka śledzi wagonie, prawił właśnie ostrym, krótkim, urywanym głosem jakieś rozkazy swoim ludziom.
U nóg jego leżała gęś pana lejtenanta.
— Stefku, bądź zdrów — zawołałem — a nie daj się tam zarżnąć jakiemu Bośniakowi.
— Bądź zdrów, bracie — odrzekł mi — alboż to ja prosię... albo gęś? Zobaczysz, — wrócę oficerem, zobaczysz!... No i cóż ty powiadasz o tym Cisie?...dobry chłop, polubiłem go od tej chwili.